Zaczyna się – jak wiele rzeczy w moim życiu – ambitnie, choć bez planu. W aktywizm wrzuca mnie chęć poznania innych podobnych do mnie osób. W połowie pierwszej dekady XXI wieku wydostaję się z mojego rodzinnego miasta i ląduję w stolicy. Trafiam na studia, ale większość czasu spędzam albo w bibliotece, albo zamknięty sam w mieszkaniu. Mam szczęście i niesamowity przywilej, że rodzice chcą za to wszystko płacić. Próbuję szukać pracy, ale nie jestem w stanie wysłać nigdzie CV z moimi obecnymi danymi, a kiedy udaje mi się to raz czy dwa, nie otrzymuję żadnej odpowiedzi. Skupiam się na uczeniu i od czasu do czasu trudnię freelancerstwem na zleceniem małych firm, które chcą szybko i tanio zaistnieć w internecie.
Dysforia często nie daje mi spać. Uciekam albo w książki, albo w gry wideo, oczekując na pierwszą wizytę lekarską w celu rozpoczęcia tranzycji. Nie mam jeszcze w głowie żadnego aktywizmu – ledwo daję sobie radę ze swoimi problemami i martwię się, czy poradzę sobie w gabinecie lekarskim. Na forum dla osób trans czytam, że muszę dostosować się do schematu męskości, którego do końca nie rozumiem. Mam mówić, że jestem transseksualny, ale wcale nie czuję, że kompletnie to określenie do mnie pasuje. Przestaję jeść. Czasem mija kilka dni, zanim zdam sobie sprawę, że nie miałem nic w ustach poza ewentualną kawą i wodą. Półtora roku później zacznę oficjalnie, czasem również w mediach, występować przeciwko wzmożonym wymaganiom diagnostycznym dla osób trans, jednocześnie starając się, aby ten temat nigdy nie pojawił się na żadnej z moich wizyt.
Spędzam dużo czasu w internecie z innymi osobami trans. Czasem pojawiam się na grupie wsparcia. Mam jednego bliskiego kolegę w mieście, który wprowadza mnie w znane sobie książki i filmy o transpłciowości, szczególnie zaś trans męskości. Większość materiałów to albo narracje dumy albo kompletnej tragedii jaką rzekomo jest nasza „inność”. Na te pierwsze nie jestem jeszcze gotowy – w przychodni seksuologicznej jestem na wymuszonej terapii, spowiadam się z najbardziej szczegółowych aspektów mojego życia zarówno społecznego, jak i seksualnego. Trudno w takich warunkach myśleć o dumie, ale zaciskam zęby i podczas każdej sesji przypominam sobie, że ten proces kiedyś się skończy i że chociaż jest to pułapka, kiedyś się z niej wydostanę. Jednocześnie nie mogę myśleć o swoim dopiero rozpoczynającym się dorosłym życiu jako automatycznej tragedii – nie widzę w byciu trans choroby. Czasem zastanawiam się, jakby to było urodzić się jako cis chłopak, ale wiem, że wtedy byłbym zupełnie inną osobą. Te myśli nie zostają ze mną długo, choć moje nastawienie pozostaje pomiędzy tymi dwoma absolutami. Postanawiam zacząć o tym pisać. Niedługo potem moje pierwsze autobiograficzne opowiadanie ląduje w opublikowanym zbiorze. Nie podaję swojego nazwiska. Nadal biję się z myślami, czy chcę kiedykolwiek występować publicznie i otwarcie jako osoba trans pod własnymi danymi. Przeraża mnie myśl, że ktoś z mojej przeszłości mógłby mnie rozpoznać i opublikować moje poprzednie imię i nazwisko – mój nekronim. Ponad dziesięć lat później lęki te nie mają większego znaczenia – dystans pomiędzy tym co było, a tym co udało się stworzyć wydaje się nieprzebrany. Nikt nie zniszczy mnie już wiedzą na temat mojej przeszłości.
Nadal mało śpię i prawie nie jem. Chudnę, co lekarz i psycholożka odczytują jako pozytywny sygnał, że jestem przygotowany na terapię hormonalną. Nie wiedzą, że głoduję i że robię to specjalnie, żeby zmniejszyć objętość swojego ciała. Ja również nie wiem, jaką wyrządzam sobie krzywdę, pomimo poważnej hospitalizacji w wieku nastoletnim związanej ze zbyt szybką utratą wagi. Dowiem się – a może przypomnę sobie – niemal dekadę później, gdy wreszcie otworzę oczy na ciałopozytywne narracje i rozpocznę prawdziwą drogę samopoznania mojej relacji z własnym ciałem w terapii afirmującej zarówno moją tożsamość płciową, jak i grubość. Hormony zaczynają działać. Zaczynam wyglądać inaczej i bardzo się sobie podobam. Lęki społeczne odrobinę maleją. Na tyle, że jestem w stanie wychodzić z domu częściej i spędzać czas ze znajomymi. Decyduję się dołączyć do queerowej grupy młodzieżowej. O organizacjach pozarządowych nie wiem jeszcze nic, nie rozumiem języka projektów, zadań, planowania, ale chcę się uczyć. Wydaje mi się to dobrą odskocznią od studiów humanistycznych, gdzie liczy się tylko to, co czytam i jak o tym czytaniu później piszę.
Mija kilka miesięcy wdrażania się w świat zorganizowanego i formalnego aktywizmu. Poznaję różne osoby zaangażowane w ten świat, którym zależy na tym, aby Polska zmieniła się na lepsze dla osób LGBT. W grupie młodzieżowej osoby trans są w mniejszości. Zaczynam widzieć, że choć naznaczone wieloma wspólnymi mianownikami, rzeczywistości osób trans a osób homo- i biseksualnych (zwłaszcza tych cispłciowych) potrafią się niezwykle różnić. Akceptuję tę trudność, ale nie chcę stawiać ich naprzeciw sobie. Nie mogę. Nie jestem tylko i wyłącznie trans, jestem też nieheteroseksualny. Zauważam, że nie dla wszystkich jest to oczywiste. Uczę się, jakie stereotypy i przekłamania na temat osób transpłciowych są wciąż żywe w tęczowej (i szerszej!) społeczności. Nie chcę, aby pozostawały one niezmienione. Piszę jeszcze więcej i wraz z dwoma innymi trans chłopakami startuję ze stroną internetową na temat płci i przekraczania jej granic. Projekt okazuje się nie trwać długo, ale pomaga nam samym eksplorować własne męskości. Powoli w nasze życia wdrażają się media społecznościowe – otwieram konta we wszystkich na dane, których oficjalnie jeszcze nie posiadam. Ten mały gest jest dla mnie niesamowitym przełomem. Staję się „prawdziwy” nie tylko dla siebie, lecz także dla reszty świata.
Coraz częściej zastanawiam się, czy aktywizm formalny może stać się moim codziennym zajęciem. Próbuję włączać się w procesy tworzenia projektów w grupie młodzieżowej, ale mam za mało doświadczenia, żeby wiedzieć, co ten nowy dla mnie świat oferuje. Pewnego dnia dzwoni koleżanka – „Zakładamy nową organizację, tylko dla osób trans. Chcesz coś z nami robić?”. Waham się. Obiecam przemyśleć propozycję. Brzmię spokojnie, ale targają mną różne, często niemal przeciwne emocje. Mam wrażenie, że nie jestem na taką możliwość wcale gotowy. Mam dwadzieścia jeden lat i żadnego doświadczenia organizowania czegokolwiek. Jeszcze nie wiem, że jest to początek prawie dziesięcioletniej przygody, która przyniesie mi wiele wspaniałych doświadczeń, nauczy pracy z innymi ludźmi, pomoże mi zrozumieć działalność organizacji pozarządowych i zaprowadzi do tego, co robię dzisiaj, czyli pracy mającej na celu wspieranie aktywizmu od strony mechanizmów go fundujących. Nie wiem również, że w ramach przyszłej pracy na własną rękę przekonam się, czym jest wypalenie i jak łatwo je ignorować, zwłaszcza gdy stara się sprostać oczekiwaniom innym. Tym bardziej nie spodziewam się, że owo wypalenie będzie również jedną z przyczyn, dla której postanowię wyprowadzić się za ocean.
Tematyka wypalenia zawodowego i zapobieganiu nim krążyła wokół mnie podczas pracy w Fundacji Trans-Fuzja, w której działałem nieprzerwanie przez dziewięć lat, począwszy od 2008 roku. Gdy rozpocząłem swoją działalność na rzecz praw człowieka osób trans, byłem w trakcie procesu tranzycji i przerażony perspektywą konieczności pozwania swoich rodziców w sądzie cywilnym w celu zmiany oznaczenia płci. Mimo strachu, dzięki wsparciu wspaniałych osób przełamałem wątpliwości, jakie mną targały i wskoczyłem na głęboką wodę. Bez przygotowania i – co bywa moim częstym doświadczeniem – ucząc się po drodze od mądrzejszych ode mnie, szczególnie tych osób, których historie bardzo mnie zainspirowały. Inspiracje te dawały mi energię do dawania z siebie wszystkiego, zwłaszcza zaś uczenia się nowych rzeczy, które wcześniej nie znajdowały się nawet na horyzoncie tego, co chciałem osiągnąć. Uczyłem się od osób zajmujących się edukacją, od różnorodnych organizacji, przez dostępne w internecie i w bibliotekach książki – po raz pierwszy miałem wrażenie, że otworzyły się przede mną drzwi, które prowadzą do odpowiedzi na jedno z najważniejszych dla mnie pytań: jak przeżyć życie tak, aby być użytecznym dla innych dookoła.
Pojęcie użyteczności towarzyszyło mi przez długie lata i zawsze kierowało do stawiania kolejnych pytań – jak mogę pomóc?, czy da się coś z tym zrobić?, czy na pewno zrobiliśmy wszystko?, czy możemy załatwić to, czego dana osoba potrzebuje? i wreszcie – co w świecie sformalizowanego aktywizmu bywa jednym z istotnych – jak za to wszystko zapłacimy? Wśród tych pytań zawsze jednakże brakowało jednego komponentu, który okazałby się pomocny, szczególnie na początku tej aktywistycznej podróży – jak mogę zadbać o siebie? Zadbać z wielu perspektyw – definiowania godzin pracy, które pozwoliłyby na znajdowanie czasu na rzeczy inne niż te związane z moją działalnością, rozwijania relaksującego hobby czy zainteresowań poza tematyką mojego aktywizmu, rozpoczęcie terapii wspierającej, zwłaszcza w momentach przytłoczenia i wielu innych. Nie rozumiałem, że aby być w stanie pomagać, muszę również mieć na miejscu swój własny system wsparcia, włącznie z osobistymi rytuałami. Odrobinę w miarę uporządkowanej struktury w moją codzienność – po ponad pięciu latach – wprowadził pies. Na szczęście.
Początki fundacji były trudne i ciężko było znajdować przestrzeń na tego rodzaju refleksje – dla części z nas organizacja była drugim etatem, realizowanym po godzinach spędzonych w bezdusznej korporacji. Dla innych dodatkowym projektem przy wielu współistniejących, dla niektórych dodatkiem do życia studenckiego, a także czymś idącym równolegle z krokami w stronę tranzycji. Relaksem były dla nas często spędzane w różnych warszawskich barach Trans Wieczorki – regularne imprezy, na których bywały różne osoby ze społeczności. Gdy czasem myślę o tych początkach, zastanawiam się, jak by one wyglądały, gdybyśmy od razu przyjęły oficjalne organizacyjne podejście do potrzeby wypoczynku i regeneracji, być może część z nas, które i którzy kompletnie wycofali się z formalnego aktywizmu, dziś wciąż by w nim działała, a nawet jeśli nie – być może udałoby się nam działać w nim odrobinę dłużej.
Błędy tych początkowych lat naprawialiśmy stopniowo – zachęcaliśmy się nawzajem do stawiania granic, zwłaszcza w kontekście tego w jakich godzinach pracujemy i odpowiadamy sobie nawzajem na maile czy SMS-y, namawialiśmy na wolne weekendy, wprowadziliśmy sierpniowe wolne dla wszystkich osób zaangażowanych w działalność organizacji i wreszcie – zdobyłyśmy pieniądze na siedzibę, aby wreszcie wyprowadzić fundację z naszych domów i bagażników. Wraz ze stworzeniem odpowiedniej przestrzeni – w tym biura – granice okazały się łatwiejsze do stawiania i definiowania. Udało się zdefiniować godziny pracy dla każdej osoby, biorąc szczególnie pod uwagę indywidualne sytuacje życiowe, a także zakres obowiązków. Podobnie jak wiele organizacji, które zrodziło się z marginalizowanej społeczności, każda osoba zajmowała się wszystkich – życie nauczyło nas bycia zaradnymi niemal w każdej sytuacji. Trudno oduczyć się mechanizmów, które trzymały nas tyle lat przy życiu. Trudno również nazwać je koniecznymi do oduczenia. Warto jednakże zastanowić się, skąd się wzięły i czy na pewno w danej sytuacji są absolutnie potrzebne.
Tworzenie bardziej zbalansowanego i środowiska pracy i działalności okazywało się niekiedy trudne, szczególnie wtedy gdy na dobre rozpoczęła się ofensywa przeciw osobom LGBTIQA. Od „ideologii gender”, poprzez „ideologię LGBT” aż do dzisiejszego rozkwitu anty-transpłciowego aktywizmu w kręgach pseudofeministycznych – praca na rzecz osób transpłciowych zmieniła swój zakres i przeszła różnorodne metamorfozy, które niosły ze są również wyczerpanie. Z tygodnia na tydzień coraz więcej polityków i polityczek wspominało o naszej – niewielkiej mimo wszystko – społeczności, tak jakbyśmy sekretnie władali światem. Wspominano o nas w telewizji państwowej, na wiecach politycznych, byliśmy agentami wrogich sił, zorganizowaną grupą mającą na celu zniszczyć polską kulturę i doprowadzić do degeneracji społeczeństwa.
Ta demonizacja dawała mi się we znaki, wyczerpywała. Coraz częściej oglądałem się za siebie w drodze do pracy, na spacerach z psem towarzyszyli mi znajomi i przyjaciele, minimalizowałem wychodzenie z domu, a odetchnąć udawało mi się tylko i wyłącznie wtedy gdy wyjeżdżałem za granicę. Pewnego dnia moja mama widziała mnie na żywo w telewizji. Podpisany z imienia i nazwiska. Nie pierwszy raz, kilka lat wcześniej nawet zawitała ze mną do jednego z programów śniadaniowych. „Wyjmij soczewki i załóż okulary na resztę dnia” napisała mi w SMSie „Tak będzie bezpieczniej”. Bezpieczeństwo nigdy wcześniej nie wydawało mi się aż takim problemem, czasem wpakowywałem się z bardzo śliskie sytuacje, z których udawało mi się wyczołgać. Ale podobnie jak w przypadku innych przytłaczających doświadczeń, gdy poczucie wypalenia osiąga swoje apogeum, niewielka sprawa urasta do rangi nieprzekraczalnej przeszkody i przelewa czarę.
Zrozumiałem, że muszę uciec.
Opowieści o zawodowym wypaleniu możemy wieść w nieskończoność. Ile osób, tyle historii, czasem również więcej niż jedna. O zapobieganiu mówimy coraz częściej i oferujemy zarówno krótko-, jak i długoterminowe rozwiązania – sytuacja jest nieporównywalnie lepsza niż dziesięć lat temu. Jednocześnie jednak aktywizm formalny brnie w instytucjonalizację i zaczyna przypominać środowiska korporacyjne. Nie jest to wina organizacji pozarządowych – na istnienie tego ekosystemu ma wpływ wiele czynników, w tym instytucje finansujące aktywizm, którym zależy na „profesjonalizacji” aktywizmu. Na szczęście organizacje i grupy przeciwstawiają się również temu trendowi, wprowadzając alternatywy dla hierarchii, kolektywne mechanizmy decyzyjne i metody rozpoznawania oznak wypalenia, gdy nie da się go uniknąć.
W moim przypadku wypalenie okazało się być związane nie tylko z działalnością, lecz także z Polską i jej podejściem do osób trans. Gdy wreszcie dotarło do mnie, że ustawa o uzgodnieniu płci – projekt, do którego uchwalenia dążyliśmy niemal od początku powstania Fundacji Trans-Fuzja – okazała się dla ówcześnie rządzących tylko tematem zastępczym, nie zaś ratującym życie setek osób ważnym rozwiązaniem prawnym, moja dotychczas istniejąca jedynie w wyobraźni konieczność wyjazdu przerodziła się w faktyczny plan. Poczucie wypalenia okazało się na tyle silne, że niemal natychmiast pchnęło mnie do poszukiwania sposobu na opuszczenie kraju, bez względu na pozostającą tam rodzinę, przyjaciół, znajomych i cały budowany przez lata system różnorodnego wsparcia. Bez względu nawet na pracę aktywistyczną, które do tego momentu była dla mnie niemal wszystkim.
Dziś wracam do pewnych aspektów aktywizmu, choć tym razem jako osoba za granicą, której praca nie jest w stu procentach związana z działalnością, a równowagę pomagają mi znajdować osoby w podobnej sytuacji. Nie skupiam się na budowaniu wieloletnich projektów, ale znajduję krótkoterminowe możliwości angażowania się – zorganizuję protest albo dołączę do czyjegoś, wesprę osoby koleżeńskie w pracy w ramach przynależności do związku zawodowego, dołączę do różnorodnych grup bądź dyskusyjnych, bądź wsparcia bezpośredniego. To ostatnie okazuje się szczególnie istotne w czasie pandemii. Czasem coś napiszę, jeśli zmęczony codziennością pracy biurowej mózg mi pozwoli. Spóźniam się z tekstami albo ich nie kończę, zwłaszcza gdy moja ambicja okazuje się przekraczać możliwości przerobowe. Niekiedy wywieszę mini wykład na jednym z moich kont w mediach społecznościowych. A jeśli nie – znajdę czas na książkę, szczególnie jedną z tych, których osoby autorskie wiedzą o pracy aktywistycznej więcej niż ja.
Robię tyle, ile mogę. Nadal jednak prowadzi mnie chęć bycia użytecznym.
Moja opowieść trwa.
Powyższy tekst powstał kilka miesięcy temu i chociaż na początku miał być częścią publikacji na temat aktywizmu i różnorodnych strategii przeciwdziałania wypaleniu, bardzo szybko stał się dla mnie swego rodzaju terapeutycznym narzędziem do rozliczenia się z wielu emocji, które towarzyszyły mi podczas pracy aktywistycznej. Mam nadzieję, że może być on nie tylko wglądem w moją własną pracę na rzecz osób trans w Polsce w latach 2008-2017, lecz także wskazówką dla osób dopiero rozpoczynających drogę działalności społecznej. To trudna i wielokrotnie niezmiernie niewidzialna praca. Trzymajcie się.
Consider supporting this blog on Ko-fi. Proceeds go to keeping the server and domain alive
Leave a Reply