
Ten tekst chodził mi po głowie od dłuższego czasu, ale jakoś nigdy wcześniej nie miałem za bardzo chęci zagłębiać się w to, jak bardzo państwo polskie ma tendencję do uprzykrzania życia swoim obywatelom i obywatelkom. Pierwszą wersję zacząłem pisać tuż przed ogłoszeniem wyników wyborów, umęczony prezydenckim weto i ogólnie negatywnym spojrzeniem na to, jak (i czy w ogóle) zmieni się polska rzeczywistość. Ogłoszenie składu rządu Beaty Szydło wydało mi się dobrą okazją, aby powrócić do tematu.
Porozmawiajmy o emigracji. A w zasadzie nie o samej emigracji, ale o jej deklaracji, która stała się zarówno częścią rzeczywistości osób niemieszczących się bądź to w hetero-, bądź cisnormie i ich sojuszników, jak i rodzajem ponurego żartu po każdej z politycznych stron. Przedtem jednak wyjaśnię – również należę do osób deklarujących wyjazd, posiadam nawet doświadczenie emigracyjne w postaci dwóch lat spędzonych na ziemi słowackiej (gdzie wcale nie było lepiej, to należy przyznać). Temat nie jest zatem obcy ani moim wypowiedziom, ani myślom i stanowi niezwykle trudny osobisty dylemat, który pozostawię bez dalszego komentarza.
Co ważne, jednakże, to to w jaki sposób emigracja funkcjonuje w naszym kolektywnym umyśle. Ucieczka z Polski to zawsze ucieczka do czegoś lepszego, bezpieczniejszego i bardziej przyjaznego. I może rzeczywiście tak jest, szczególnie dla tych z nas, którzy i które poszukują miejsca, gdzie mogą wychować lub zwyczajnie mieć dzieci, wziąć ślub lub zawrzeć związek partnerski, przeprowadzić tranzycję prawną i/lub medyczną czy zarobić tyle pieniędzy, aby móc powrócić do Polski i wieść lepsze, godne i bardziej stabilne życie. Powodów opuszczenia kraju pochodzenia może być mnóstwo i każdy z nich jest tak samo ważny, szczególnie gdy dotyczy sprawy życia prywatnego i możliwości bycia sobą w społeczeństwie, które daje taką możliwość.
Dramat emigracji osób posiadających polskie obywatelstwo to jednakże nie tylko zapewnienie sobie bytu i pożegnanie się ze zbudowanymi w kraju relacjami. To smutne pogodzenie się z faktem, że emigracja nie jest nas w stanie zbawić. „Zbawić” to znaczy sprawić, aby nasze życie stało się całkowicie niezależne od państwa, w którym nas urodzono i zarejestrowane tenże fakt.
Polska, a szczególnie jej system sprawiedliwości, bardzo lubi stać na czele wyznawanych przez siebie wartości, nawet gdy dotyczą one krajów nieobjętych jej jurysdykcją. Niedawna sprawa dra hab. Jakuba Urbanika pokazała, że urzędy stanu cywilnego w Polsce mogą uznawać artykuł osiemnasty Konstytucji RP (często interpretowany jako definicja małżeństwa jedynie jako związku kobiety i mężczyzny) za zapis obowiązujący w innych krajach. Bez względu na to, jak nie wyglądałaby rzeczywistość w tej części świata, gdzie można zawrzeć bądź związek partnerski, bądź małżeństwo jednopłciowe, osoby nieheteroseksualne nie mogą otwarcie powiedzieć „chcę być z kimś formalnie”. Przed Polską należy ten fakt ukrywać.
Dokonywanie tranzycji za granicą nie jest również zadaniem łatwym. Bywa wręcz absurdalne, szczególnie gdy potrzebna jest zmiana dokumentów w Polsce. Ze względu na brak ogólnoeuropejskich czy wręcz globalnych ułatwień w tej kwestii, zmiana dokumentów osoby posiadającej polskie obywatelstwo a przebywającej w innym kraju, nie może odbyć się na podstawie dokumentacji posiadanej od administracji czy służby medycznej kraju, w którym się mieszka. Innymi słowy, można być dwadzieścia lat po tranzycji prawnej w jednym kraju, a mimo to zostanie się zmuszonym do przejścia diagnostyki transseksualnej w Polsce ze względu na to, że polskie sądy nie mogą opierać się tylko i wyłącznie na dokumentacji zagranicznej. Nadal brakuje nam odpowiednich rozwiązań w tym zakresie, przez co osoby trans, które zdecydowały się opuścić kraj, i tak muszą do niego wrócić. I powracać – tranzycja nie jest przecież kwestią jednego czy dwóch spotkań, ale całego zestawu różnych metod diagnostycznych. Każdy z tych powrotów, szczególnie gdy wygląd różni się od wizerunku w dokumentach, to dodatkowy stres, narażenie się na niebezpieczne sytuacje i nieuchronne przypominanie o tym, skąd się jest i dlaczego się wyjechało. Gdyby proces medyczny był uniezależniony od prawnego, byłoby prościej. Ale nie jest. I długo zapewne nie będzie.
Ważnym tematem migracyjnym jest również rodzina, w szczególności zaś dzieci. Dzieci w związkach osób nieheteroseksualnych i niecispłciowych to temat nie nowy w Polsce, ale nowy dla Polski. Nowy dla jej systemu sprawiedliwości i dla jej wartości. Szczególnie zaś dla rzekomej „prorodzinności”. Bo to nie tak, że istotna jest rodzina. Istotna jest ta rodzina, która jest w stanie jak najbardziej wpisać się w oczekiwania społeczne. Nasze rodziny są wciąż daleko od tych oczekiwań. Nie tak dawna odmowa wydania aktu urodzenia dziecku posiadającemu dwie matki, to również przykry sygnał dla chcących powracać. Polskie urzędy zdają się krzyczeć „nie ma dla was miejsca, nie wracajcie, nikt was tu nie chce”. A mimo wszystko planuje się powroty, chce się tu mieć dzieci, chce się im pokazać, skąd pochodzą i jak wyglądają ich tradycje.
Nie wiadomo, w jaki sposób potoczyłaby się historia dziecka urodzonego w parze jednopłciowej, w której rodzicem rodzącym bądź płodzącym jest osoba transpłciowa. Czy państwo polskie byłoby w stanie zaakceptować dziecko urodzone przez polskiego mężczyznę? Czy zmusiłoby swojego obywatela do zmiany danych osobowych na te sprzed tranzycji tylko dlatego, że w systemie (tj. w prawie) brakuje możliwości innego zapisu i oznaczenia matki bądź ojca? Takie pomysły miały już miejsce w sprawie zgwałconego transmężczyzny i jego dziecka, były w dodatku forsowane przez prokuraturę, które kierowała się ciekawym rozumieniem „dobra dziecka”. A co z dziećmi urodzonymi za granicą w związkach osób trans, które później decydują się na tranzycję? Jeśli nie są zarejestrowane w Polsce – tym lepiej dla tranzycjującego rodzica. Jeśli są – droga tranzycji przed ukończeniem przez te dzieci pełnoletności może być pełna trudności. Podobnie zresztą z małżeństwami. Lepiej, żeby ich nie było. Im bardziej system sobie z czymś nie radzi, tym gorzej dla osoby, której to dotyczy.
Wiele z nas znów rozważa dziś opuszczenie kraju. Kilka osób z mojego kręgu znajomych już się wyprowadziło, choć jest też wśród nas wiele, którzy i które nie zamierzają tego robić i wprost przeciwnie deklarują, że bez względu na to, co się stanie, będą trwać i pokażą, że nie ustąpią. Jestem im niezmiernie wdzięczny. Nie jako działacz, aktywista, czy jakie słowo byłoby adekwatne w tej sytuacji, ale jako zwykła nieheteroseksualna osoba trans z planami na przyszłość.
Codziennie uczę się od osób, które zmęczyły się aktywizmem, ale mimo wszystko tu trwają, od osób będących tu lata, ale dopiero biorących się za aktywizm, a nawet od takich, które nigdy nie zamierzały i nie zamierzają działać (choć tak naprawdę szeroka definicja działalności może jednak umieścić je gdzieś w aktywistycznym spektrum). Nasze rozmowy, wspólne umartwianie się i chęć zmiany rzeczywistości potrafią często przywołać moje zbłąkane, gotowe do wyjazdu myśli z powrotem do Polski i do Warszawy, gdzie obecnie jestem i pracuję.
Moim małym marzeniem (marzeń mam dużo, ale tylko małe dotyczą działalności, te wielkie i większe dotyczą życia osobistego) jest, abyśmy zawsze mogli i mogły z Polski wyjechać. Nie wymuszenie, ale z chęcią. Z ciekawości, z pasji, z miłości, ale nigdy z żalu. I aby wyjazdy te oznaczały szczęśliwe wizyty u rodzin i z rodzinami (i tymi pochodzenia, i tymi z wyboru), bez konieczności tłumaczenia kim się jest dla kogo i dlaczego. Nie chcę bać się Polski. Chcę umieć być w niej i poza nią. Ale nigdy jako jej zakładnik.
Leave a Reply